Świątynia spokoju – trzy dni w buddyjskim klasztorze w Tajlandii!
Zupełne zrządzenie losu. Wypełniam swoją kilkunastogodzinną przesiadkę w podróży do Wschodniej Azji błąkając się po Muzeum Sztuki Islamskiej w Doha (swoją drogą całkiem fajnym, dającym schronienie przed pustynnym słońcem, a do tego bezpłatnym i położonym blisko lotniska). Zagaduje do mnie jakiś gość, mówiąc, że widzieliśmy się w kolejce po katarski stempelek w paszporcie. Cóż, typ chyba mnie z kimś myli, ale oczywiście uśmiecham się i pytam dokąd podróżuje. Okazuje się być Polakiem, który wraca właśnie z Tajlandii i Laosu, więc ucinamy sobie krótką pogawędkę zanim ja złapię autobus powrotny na lotnisko, a on wyruszy na podbój Suak, pobliskiego zabytowego targu. Gdzieś między zdaniami wtrąca coś o buddyjskim klasztorze na północy Tajlandii, co mój vipassanowy radar natychmiast wychwytuje. Wypytuję o szczegóły i choć jego relacja nie jest zbyt zachęcająca obiecuję sobie zbadać ten temat. Bardziej jako ciekawostkę niż cel podróży. Dwa dni później, będąc już w Pai, mimochodem wspominam o tym mojej australijskiej przyjaciółce, a ona od razu podchwytuje temat – jedziemy na parę dni?
Myślę, że dzięki usłyszanym niezbyt pochlebnym opiniom o tym miejscu byłam przygotowana na wszystkie jego słabsze (z perspektywy człowieka z Zachodu) strony, nie spodziewając się jednak tak wielu zachwytów.
Monaster prowadzony jest przez buddyjskich mnichów i wolontariuszy, w związku z czym opiera się całkowicie na dobrowolnych dotacjach zostawianych przy wyjeździe. Zero presji, płacisz tyle ile uważasz, że było dla Ciebie warte to doświadczenie albo odpracowujesz, nikt nie patrzy Ci na ręce. Więc żadne tam komercyjne „spiritual meditation retreat” tylko dla białasów, którym dolary wysypują się z kieszeni. I choć faktycznie przyjezdnych było tam wyraźnie więcej to jednak jakąś jedną trzecią osób stanowili Tajowie, a wszystkie mantry śpiewane były kolejno (przez wszystkich!) w trzech językach – pali, tajskim (zapisanym w śpiewniku fonetycznie) i angielskim.
No i tak, na to mantrowanie i na składanie Buddzie pokłonów trzeba być gotowym. Jest to miejsce religijne i choć większość przyjeżdżających tam „białych” utożsamia się z buddyzmem tylko w kontekście filozoficznym albo w ogóle pojawia się w tym miejscu tylko z ciekawości to jednak będąc tam trzeba spojrzeć na odprawiane rytuały z otwartą głową. Od zaśpiewania Buddzie paru miłych słów i kilku pokłonów korona nikomu z głowy raczej nie spadnie, a jeśli już bardzo kłóci się to z Waszymi wewnętrznymi przekonaniami to zrezygnowanie z niektórych elementów nie powinno być problemem, o ile oczywiście zachowacie szacunek do całości tradycji. Choć technicznie Budda nie jest bogiem w religii buddyjskiej, to jednak jej wyznawcy trochę tak go traktują. Gatunek homo sapiens ma niestety skłonność do bicia pokłonów, stawiania pomników i modlenia się do kogoś „wyżej”, więc nawet biorąc pod uwagę to, że sam Budda nauczając kazał swoim uczniom totalnie wyluzować się z tematem wychwalania i po prostu wziąć się do pracy nad sobą, to chyba jednak od wielu wieków nie mogą się do tego do końca przekonać 😉
Poza śpiewami, dwa razy dziennie odbywa się ofiarowanie mnichom jedzenia, co też wiąże się z całym rytuałem, w którym udział biorą wszyscy, co daje rzadko spotykaną okazję uczestniczenia w tej części tajskiej kultury (mnisi, jako duchowni żyjący w ascezie mogą jeść jedyne pożywienie które ofiarowano im w jałmużnie, ale jak na moje oko to nie mają tam źle ;)). No i to tyle z atrakcji! Poza tym medytacja, trochę symbolicznej pracy na rzecz wspólnoty (sprzątanie!), proste ale bardzo dobre wegetariańskie posiłki, nocleg na podłodze we wspólnym dormitorium i trochę wolnego czasu na zgłębianie buddyjskiej literatury, rozmowy i rozkoszowanie się okolicznościami przyrody. A uwierzcie mi, jest czym się zachwycać! Teren klasztoru jest świetnie zagospodarowany i zadbany, ze strumykami, stawami, niesamowitymi skałami, cudownie kwitnącymi drzewami i zachwycającą roślinnością. Wszystko przesiąknięte jest spokojem.
Zasady panujące na terenie Wat Pa Tam Wua nie są zbyt restrykcyjne – milczenie nie jest obowiązkowe (mimo tego sporo osób decyduje się na zachowanie „szlachetnej ciszy”), nie ma całkowitego rozdziału płci (kobiety i mężczyźni mogą ze sobą rozmawiać na terenach wspólnych), a harmonogram nie jest specjalnie obciążający. Konieczne jest natomiast noszenie białych ubrań, zakrywających ramiona i kolana, które jednak dostępne są na miejscu w dość dużym wyborze rozmiarów, a nawet fasonów.
Będąc wciąż dosyć na świeżo po zachodnim kursie Vipassany wg tradycji Goenki pobyt w klasztorze to dla mnie absolutnie cudowne „vipassanowe wakacje”. Świetne warunki do wyciszenia i medytacji (poranne sesje przy rześkim powietrzu i śpiewie ptaków, coś wspaniałego!), a jednocześnie brak sztywnych reguł, spiny, bólu pleców, odliczania w głowie minut do końca kolejnej sesji medytacji i przytłoczenia koniecznością kontrolowania umysłu przez 10h dziennie. Zachwyciło mnie to, że sesje medytacji podzielone były na trzy części – najpierw medytacyjny, powolny spacer, później tradycyjne siedzenie, a na koniec wyciszenie w pozycji leżącej. No sztos!
Zastanawiam się jednak jak odebrałabym to miejsce, gdyby było to moje pierwsze zetknięcie z medytacją. Mam wrażenie, że wskazówki i nauki udzielane przez mnichów dosyć kaleczonym angielskim nie są wystarczającym wprowadzeniem dla osób początkujących, a rytuały łatwo mogą przysłonić właściwy sens medytacji i zniechęcić. Z drugiej strony może to być jednak dobry pierwszy krok dla osób, które nie mają jeszcze odwagi zdecydować się na formalny 10 dniowy kurs Vipassany w milczeniu. Tak czy inaczej na pewno gorąco polecam Wat pa tam wua wszystkim zainteresowanym rozwojem duchowym, szczególnie jeśli macie już jakieś doświadczenia z medytacją i mindfulness.
Moje serduszko bardzo by się uradowało gdyby za moją sprawką ktoś z Was dowiedział się o tym miejscu i przy okazji podróży po Tajlandii mógł zajrzeć tam na parę dni. Bardzo, bardzo warto!